A mianowicie: wszyscy Azjaci mówią po angielsku, co niewyobrażalnie zakłóca odbiór. Rozumiem, że dzięki takiemu zabiegowi film jest dostępny dla większej ilości widzów, ale zabranie charakterystycznego dla rejonu języka pozbawia obraz wiarygodności. Drugi minus to długość. Można była trochę przyspieszyć. Mimo to, całkiem przyzwoita dawka historii w niezłym wykonaniu.
I kaleczyć chiński (Peter O'Toole) czy japoński? Po co?
Film, trochę tak, jak teatr, jest światem umownym, iluzją. Dlatego nie przeszkadzał mi specjalnie angielski w Ostatnim cesarzu, czy, powiedzmy, polski w "Rękopisie znalezionym w Saragossie". Ale to już kwestia podejścia.
Film oglądałam wczoraj w nocy i nawet nie zauważyłam, kiedy te trzy godziny z kawałkiem minęły. Nie jest może arcydziełem, ale od strony technicznej jest niemal doskonały.
Kaleczyć? Szczerze wierzę, iż występujący w filmie aktorzy biegle posługują się własnymi (krajowymi) językami. A angielskojęzycznych osób było jak na lekarstwo, dzięki czemu można byłoby ciekawie oddać różnice kulturowe.
Np. Ki-Duk Kim produkuje filmy w rodzimym języku, historie uniwersalne i wyświetlane na całym ściecie. Jak dla mnie, to B.B. poszedł trochę na skróty.
"Nie jest może arcydziełem" - jak to nie. Nie mam tu żadnych wątpliwości, że jest. Problemy językowe są nieistotne. Na kompie trzymam wersję w której gadają po chińsku.